Czarodzieje Hateway
Marek Bartłomiej Cabak
Fragment 1: Nim padnie strzał
Boimy się śmierci. Nie
chcemy o niej myśleć, ani tym bardziej rozmawiać. Wierzymy, że
nas nie dotyczy. Do czasu… aż nie zapuka do naszych drzwi, a nam
nie zostanie tylko nadzieja. Tak też myślał Demek, o którym jest
ta historia.
W sobotę
przed jego domem pojawiła się śmierć. Uosabiał ją czarnoskóry
mężczyzna, który przyszedł w towarzystwie blondwłosej kobiety.
Szeptali do
siebie. W ich spojrzeniach wyczuwalne było zdenerwowanie – jakby
na coś czekali.
– Gwiazda
Wiedzy nie kłamie – zaznaczył srogo przybysz.
– Oby
inne gwiazdy nie zawiodły – odparła kobieta.
Wtem od
strony ogrodu wtargnął do domu łysawy mężczyzna.
– Zaczęło
się – westchnęła.
– Odejdźmy
na bok – napomniał Pan Śmierci. – Nie łammy zasad gwiazd.
Schowali
się w oddaleniu , za wielkim drzewem. Dzień był paskudny, choć
majowy, a trawnik zabłocony i miękki.
Z nagła,
do frontowych drzwi zapukał starszy człowiek, ubrany w biały,
długi płaszcz, który u samego dołu zamieniał się w kłęby
dymu. Po krótkim czasie otworzył mu Demek, i na jego widok stanął
jak wryty. Wymienili między sobą dwa, może trzy zdania i padli
sobie w ramiona.
– „Przez
chwilę ten świat leży u twych stóp” – powiedział czarnoskóry
mężczyzna. – „Przez chwilę wierzysz w ten cud”.
Kobieta
jęknęła, spoglądając prosto w oczy Panu Śmierci.
– „Zanim
padnie strzał” – dokończył.
___
We fragmencie wykorzystano cytaty z utworów: Jack Murphy, „Die Liebe lenkt” (Zanim
padnie strzał), z musicalu Afera Mayerling, w tłumaczeniu Doroty Kozielskiej (Studio
Accantus).
Fragment 2: Mobbing szkolny kontra magia
Nie da się uciec
od prawdy. Nawet, gdy jest niewygodna. Nawet, gdy uderza w nasz najczulszy
punkt. A może właśnie dlatego?! Dezyderiusz się nie mylił. To przeze mnie
babcia znalazła się w takim stanie. Nie popisałem się jako wnuk.
Zajmowałem się wyłącznie sobą i swoimi problemami. W końcu płynęła we
mnie krew Nieve. Przynajmniej według szalonego i niemniej złego Pepita.
Po raz kolejny zawiodłem.
Zdecydowanym krokiem wyszedłem za barierkę
Mostu Porzuconych Żyć. Spokojnie spojrzałem w dół. To już drugi raz
w niedługim czasie, kiedy się tam znalazłem. Ten most mnie przyciągał
i kazał definitywnie rozwiązać kłopot. Kłopot, który wciąż we mnie
siedział i niszczył od środka, przez co ja raniłem najbliższych.
Przez lata nie potrafiłem położyć temu
kresu. Okazywałem się słaby. Zbyt malutki, aby się ze mną liczono i zbyt
malutki, aby mi wtedy uwierzono. Jedną ręką zgarnąłem włosy z czoła,
a drugą wysunąłem do przodu, żeby żadną nie trzymać się już barierki mostu.
Obojętność i narastający mętlik w głowie zbiegły się
z zapadającym mrokiem.
– To znowu ja! I okoliczności te
same. – Dobiegł do mnie kobiecy szept.
– Wcale nie te same – odpowiedziałem
posmutniałym głosem bezimiennej.
– Jak to? – drążyła usilnie.
– Wczoraj sytuacja miała się znacznie
inaczej. – Wbiłem wzrok w jej niebieskie oczy. – Ani myślałem, żeby
skoczyć. A teraz…
– Myślisz o samobójstwie? –
Zareagowała dość przewidywalnie. Nie znała mnie dobrze.
– Jestem skończonym egoistą. Tak jak
wtedy, tak i dziś. – Odwróciłem się tyłem do białej damy. – Już raz
skoczyłem z tego mostu. Nie pomyślałem o babci, dziadku, rodzicach.
Nie pomyślałem o ich uczuciach. Miałem to w dupie.
– Zdarzyło się. Czasu nie cofniesz –
powiedziała cichuteńko, zagłuszana szelestem wiatru.
– Adelajda, gdy się dowiedziała
o mojej próbie samobójczej, dostała zawału. Wyszła z tego.
– Dlaczego więc się zadręczasz? –
Powoli chwyciła mnie za bark i mocno ścisnęła.
– Ona tam leży. Na Pomorzanach.
Nieprzytomna, bo… sama wiesz. Zawał ją dostatecznie osłabił. I przeze mnie
może umrzeć. Taki ze mnie wnuk.
– Ostrzegałam cię. – Położyła obie
dłonie na moich plecach. – Z przeszłością należy się rozliczyć, bo ona
prędzej czy później zaatakuje.
– Przecież
czasu nie cofnę – zripostowałem bezimiennej jej własnymi słowami.
– Prawda, Demetriuszu – odparła
tajemniczo i chwyciła mnie za dłonie. – Ale możemy wrócić do przeszłości
i jeszcze raz przyjrzeć się zdarzeniom, które doprowadziły cię nad
przepaść.
Energicznie wyrwałem się białej damie i
uciekłem na chodnik.
– Nie chcę! – krzyknąłem donośnie.
– Bo? – Dogoniła mnie.
– Bo się boję – odrzekłem dopiero po
kilku minutach. – Nie znasz tego uczucia, kiedy wolisz wpaść pod auto niż
dotrzeć do… No tam, gdzie bardzo nie chcesz. I tak bardzo nie chcesz, że
wolisz wpaść pod auto.
– Rozumiem.
– Nie rozumiesz, bo nikt tego nie
rozumie. Nikt, kto nie doznał na sobie mobbingu – prychnąłem i po raz
pierwszy zdobyłem się na nazwanie rzeczy po imieniu.
– No więc… – Bezimienna na nowo
zabrała głos.
– Co więc? – Bezczelnie udałem
zdziwienie.
– Ostatni powrót do przeszłości –
zaproponowała, wyciągając do mnie swą dłoń.
– Ostatni? – Potrzebowałem
potwierdzenia, aby się odważyć.
Po jej dobrotliwym uśmiechu, poddałem się
eksperymentowi. Już kilka sekund później znaleźliśmy się w budynku szkoły,
na jej głównym holu. Żółte ściany napawały mnie złością i niepewnością.
Mój wzrok przykuła tablica ogłoszeń. Szybko spostrzegłem, że przenieśliśmy się
w czasy, w których chodziłem do pierwszej klasy. Właśnie na ten rok
przypadał jubileusz dwustulecia istnienia CXI Liceum Ogólnokształcącego imienia
Walentego Wyrwy w Szczecinie.
– I jak się trzymasz? – spytała
niebieskooka.
– Źle, bo znów o godność trzeba walczyć siłą – odpowiedziałem, siadając na kamiennych
schodach.
– Co przez to chcesz powiedzieć?
– Chcę wrócić – warknąłem jak pies. –
Do teraźniejszości.
– Jeszcze niczego nie wyjaśniliśmy –
odparła, zarzucając do tyłu swoje blond włosy.
– To miejsce. Ten czas. Ten ja… ta
tajemnica. Lepiej na to nie patrzeć.
– Ten ty? Inny ty?
– Tak. – Kiwnąłem głową.
– Wytłumaczysz mi? – dopytywała
usilnie. Uklęknęła i z dołu wbijała we mnie swój przenikliwy wzrok.
– Ludzie się zmieniają, choć są tacy,
którzy temu przeczą – rzekłem spokojnie. – Z tego względu trudno wracać do
przeszłości. I się w niej oglądać. Zwłaszcza, gdy się było
w niej upodlanym.
– Nie możesz tak. – Złapała mnie za
dłonie, jakby chciała ogrzać o nie własne. – Ciągle wmawiasz sobie winę.
– Nieprawda – odparłem stanowczo.
Zakryłem rękoma twarz i dopiero po
paru dłuższych momentach kontynuowałem:
– Masz rację! Ciągle to robię.
Próbuję uciec od wstydu. I dlatego wciąż milczę, bo boję się ujawnienia
prawdy. Choćby przed samym sobą.
– Dziecko! Nie masz się czego
wstydzić! – zagrzmiała nad wyraz znajomo, co mnie przez moment zmartwiło.
– No to patrz! – Uniosłem się
gniewem. – Na moją pierwszą lekcję informatyki w tej szkole.
Pstryknęła palcami (jak miała to
w zwyczaju) i okoliczności znowu się zmieniły. Z wielkiego holu
przenieśliśmy się do niegłupio wyposażonej sali lekcyjnej, oczywiście wciąż
krążąc po labiryntach przeszłości.
– Patrz na mnie! – krzyknąłem.
– Patrz na tamtego mnie, szesnastoletniego chłopaka, który wyobrażał sobie
Bóg wie co!
Bezimienna poprawiła włosy,
a z kieszeni białej sukni wyjęła tubkę z wazeliną. Posmarowała
swe spierzchnięte usta. Dopiero wtedy uchwyciła mnie, młodszego o te
cztery lata.
Siedziałem przed komputerem oznaczonym
cyfrą trzy. Wykonywałem zalecone mi zadanie w Wordzie. Polegało ono na
wstawieniu obrazu i oprawieniu go w ramkę. Ze stanowiska numer trzy
korzystali również Edek, Arek i Krzysiek, moi najlepsi przyjaciele.
Jeszcze z poprzedniej szkoły.
– Koledzy, miły nauczyciel, fajna
atmosfera… – wymieniała biała dama. – Co rusz wybuchy śmiechu, radość
w oczach.
– Pierwszy dzień w szkole –
skwitowałem. – Czułem, że naprawdę dobrze odnalazłem się w nowej
rzeczywistości.
Wtenczas rozległ się dzwonek. Tamten ja
spakował rzeczy do plecaka i szybko wybiegł na korytarz. Była to dla mnie
ostatnia lekcja tamtego dnia. Starszy ja zostałem wraz z bezimienną
w pustej już sali.
– Miły nauczyciel? – jęknąłem,
powtarzając słowa niebieskookiej.
– Miły dziadzio! – odparła dumnie. –
W dodatku informatyk.
– Ani dziadzio, ani miły. I nie
tylko informatyk – bezlitośnie podsumowałem bezimienną, wskazując jej kolejne
miejsce podróży.
Następnym pstryknięciem palcami
przenieśliśmy się o kilka dni wprzód. Tym razem na lekcję siermiężnej
matematyki. W sali były długie rzędy połączonych ze sobą ławek. Tak jak na
lekcjach informatyki, siedziałem z Edkiem, Arkiem i Krzyśkiem. Wielgachna
katedra roztaczała się niemalże od ściany do ściany, a zza niej wyglądał
belfer.
– Dziadzio! – Głos zabrała
bezimienna.
– Pięćdziesięcioletni, niewyżyty
debil. – Dałem ponieść się emocjom. – Informatyk, matematyk i wuefista.
Wtem tamten ja zajął miejsce
w trzecim rzędzie, gdy rozległ się dzwonek, nawołujący na lekcję.
Patrzyłem na siebie, obserwowałem każdy swój ruch. Towarzyszyło mi przerażające
uczucie. Lekko się trząsłem, ale młodszy ja jeszcze mógł pochwalić się
pewnością siebie.
– Na informatyce lepiej wyglądałeś –
rzekła blondwłosa, patrząc mi w oczy. – Mam na myśli ciebie
z przeszłości.
– Będzie gorzej – mruknąłem smętnie.
– Ej, ty! – rzucił belfer. – Jesteś
z tych Hatewayów?
– Z jakich „tych”? –
Szesnastoletni Demek zdobył się na delikatną ironię.
– Do odpowiedzi, Hateway! – warknął
gniewnie dydaktyk, po czym podyktował zadanie. – Stosując wzory skróconego
mnożenia, rozłóż na czynniki poniższe wyrażenie.
– A do kwadratu plus B do
kwadratu… – Ja uczeń głośno się zastanawiałem.
– Siadaj, pała! Nawet dwie! –
krzyknął z nagła.
– Ale… – zacząłem. – Dopiero co
myślałem nad rozwiązaniem.
– Czas minął, Hateway! – Pogłaskał
kozią bródkę na swej szczurowatej twarzyczce. – Jak tak dalej pójdzie, nie
zdasz do następnej klasy.
Popatrzyłem na bezimienną, a ona na
mnie. Prędkim krokiem wybiegłem na zewnątrz klasy. Dałem znak, aby na nowo
pstryknęła palcami. Wtedy znaleźliśmy się w pustej jeszcze sali gimnastycznej,
w tydzień później od lekcji matematyki.
– Czas na lekcję wychowania
fizycznego u magistra Fiołka – nadmieniłem, aby uprzedzić białą damę.
– Będzie gorzej? – Z obawą
powtórzyła moje wcześniejsze słowa.
– Wyłącznie gorzej! – skwitowałem.
Wówczas na salę wbiegli chłopacy
z połączonych trzech klas – A, C i E. W tym gronie byłem ja. Już
wtedy unikałem belfra, bojąc się kolejnego zbesztania. Arek, Edek
i Krzysiek zaczęli się delikatnie ode mnie separować.
– Jaki ty chudy, tamten ty…
oczywiście – rzekła niebieskooka. – Na matematyce lepiej wyglądałeś.
– Jeszcze coś? – Popatrzyłem na nią
spode łba. Wtedy zamilkła.
Nauczyciel wjechał na salę z wielkim
koszem piłek do koszykówki. Każdy miał pochwycić jedną i zaczekać na
dalsze wskazówki.
– Kozłujemy piłkę dookoła boiska
i próbujemy dokonać rzutu do kosza – zapowiedział belfer.
Stary ja usiadłem na ławce, a młodszy
ja chętnie podszedł do zadania.
– Nie tak, Hateway! – wydarł się. –
Jak ty tę piłkę rzucasz?
– Jak umiem – odparłem.
– Nie pyskuj, Hateway! – Doczepił się
na dobre. – Ja cię nauczę!
Natychmiast zatrzymał wykonywanie zadania.
Zwołał wszystkich przed siebie, a mi kazał udać się przed kosz.
– Uwaga! Nauczymy się, jak nie rzucać
piłki! – krzyknął. – Do dzieła, Hateway!
Wszystkie spojrzenia powędrowały na mnie,
a gdy dokonałem rzutu, rozległ się donośny śmiech. Moi przyjaciele starali
się powstrzymać, jednak do czasu, bo i oni w końcu donośnie
zachichotali.
– Co za dupek! – oburzyła się
bezimienna. – Banda roześmianych kretynów! Jak na imprezie Orłów.
– Witaj w moim świecie… –
odpowiedziałem swojemu bytowi nicości.
– Przecież dobrze rzuciłeś – dodała
troskliwie. – A nawet trafiłeś do kosza.
Gdy urąganie ustało, magister Fiołek
przeszedł do kolejnego aktu chorego planu.
– Chodź tu, Hateway! – Wtórowały mu
drwiny chłopaków. – Nie tylko z matematyki jesteś słaby, prawda?
– Prawda. – Kiwnąłem głową.
– Co, co? Nie usłyszałem. – Na nowo
ryknął śmiechem.
Z trudem patrzyłem na siebie.
Niewiele mogłem zrobić. Ja z przyszłości miałem bezimienną, tamtejszy ja –
nikogo.
– Skończył etap ośmieszania –
zwróciłem się do blondwłosej. – Teraz przejdzie do zastraszania.
– Przeskoczmy kilka dni do przodu –
zaproponowała. – Nie godzi się wracać do tak strasznych momentów.
– Nie! – sprzeciwiłem się ostro. –
Muszę raz a dobrze pokonać demony przeszłości. Bez taryfy ulgowej…
Magister Fiołek przejął ode mnie piłkę.
Ułożył ją w dłoniach tak, jak tego wymagał.
– No powtórz, Hateway!
– Już – odezwałem się, wykonując jego
polecenie.
– Gdzie ten kciuk? – wrzasnął
ponownie. – A palec wskazujący?
– Niedobrze? – spytałem, cały
w nerwach.
– Stul pysk, Hateway! – warknął jak
pies. – Na ziemię! Trzydzieści pompek!
Stłamszony, zastraszony, nie oponowałem.
Usilnie liczyłem czas do końca lekcji. Każda sekunda wydawała się wiecznością.
– Niżej, rób te pompki, Hateway! –
naglił, przyciskając mnie butem. – Inwalidzi uczęszczają do specjalnych szkół.
Chcesz do nich dołączyć?
Natenczas odszedł ode mnie, ciskając
w pustą przestrzeń kolejne mniej cenzuralne obelgi.
Bezimienna wstała z niziutkiej
ławeczki i popędziła wzdłuż sali gimnastycznej. Nie zwlekając długo,
pognałem za nią. Przeszedłem obok belfra (który zbierał piłki do koszyka)
i w odruchu zemsty krzyknąłem:
– Wal się, Fiołek!
Ten natychmiast odwrócił się, jakby mnie
usłyszał. W przerażeniu dogoniłem białą damę i wskazałem kolejne
miejsce w czasie do przeżycia.
W trymiga znaleźliśmy się na drugim
piętrze budynku szkoły, jakiś rok później. Wzrokiem dałem niebieskookiej znak,
że to czas rozstrzygający.
– Gabinet dyrektora? – jęknęła,
wskazując palcem na wywieszkę przed drzwiami.
– Szukałem pomocy – skwitowałem jej
posmutniałą minę.
– Co działo się przez ten rok? –
drążyła.
– Dokładnie to samo, co widziałaś na
matematyce i wuefie – zagrzmiałem, chowając ręce za plecy. – Ciągłe
ośmieszanie, szykanowanie i poniżanie. Zastraszanie i wtłaczanie poczucia
winy oraz popychania do ostateczności…
– Po prostu mobbing – stwierdziła.
– Nie wiem, czy „po prostu” –
wykrztusiłem.
– Molestowanie też?
– On mnie nie kochał. On mnie
nienawidził. – Roześmiałem się przez łzy.
Wówczas już siedemnastoletni Demek wyszedł
z gabinetu dyrektora, a za nim podążył magister Fiołek.
– Widzisz, jak kończą kapusie! –
bezlitośnie zadrwił belfer.
– Proszę mnie zostawić – odparłem,
utwierdzając się w niesprawiedliwości.
– Już ja dam ci popalić, Hateway! –
huknął. – Jak spotkamy się na lekcjach.
Wtedy przystanęli na schodach. Bezimienna
mnie objęła. Potrzebowałem wsparcia, nawet na kilka lat po tym wydarzeniu.
– Co powiedział dyrektor? – zapytała
blondwłosa. – Czemu ten oblech się tak uśmiecha?
– WRW – prychnąłem.
– Demek, jaśniej! – ponagliła.
– Wielka Rodzina Wyrwy! – wyjaśniłem.
– Swoim krzywda się nie dzieje. Fiołka wsparł Franca. Ksiądz Franca oskarżył
mnie o konfabulowanie i zmyślanie…
Wtem belfer chwycił mnie za ramię, mocno
ściskając.
– Jeszcze jeden taki wybryk, Hateway
– szepnął mi do ucha. – A zniszczę cię na dobre!
Wyrwałem się z silnego chwytu,
pokonując jeden stopień. Jednak Fiołek nie miał ochoty kończyć festiwalu
pogróżek. Gwałtownie zamachnął się i runął schodami w dół.
W szkole podniosła się wielka wrzawa.
Obtłuczony Fiołek nie był w stanie wstać. Od razu, obok niego, zjawił się
dyrektor i ksiądz Franca. Stałem z boku, niewrażliwy na cierpienie
belfra. Z nagła w mym kierunku zerwała się kohorta rozwścieczonych
nauczycieli. Raptownie zerwałem się do ucieczki.
– Powiedział, że go zepchnąłem ze
schodów – zwróciłem się do bezimiennej. – Skłamał, jak zwykle. A ja nie
posiadałem dowodów, że było inaczej.
– A ten, o! Rozczochrany na
Podsiadło i jego nagranie! – Biała dama wskazała palcem na Edka. Dopiero
wtedy zauważyłem, że całe zajście nagrywał, zza filara. Zrobiło mi się naprawdę
smutno.
– Nie podzielił się nagraniem? –
Bezimienna rozszyfrowała zachowanie niby-przyjaciela.
– Gdy rozpoczął się proces –
oznajmiłem otwarcie – zaprzeczył, aby Fiołek cokolwiek złego robił
w stosunku do mnie.
– Bał się? Bał się magistra? –
zapytała.
– Nie szukał kłopotów – dodałem bez
emocji. – A sędzia skazał mnie za oczernianie nauczyciela oraz za ciężki
uszczerbek na jego zdrowiu. Niech żyje polski wymiar sprawiedliwości!
Wyrwałem się z objęcia bytu nicości,
wskazując kolejne miejsce podróży. Przebiliśmy się na kilka minut
w przyszłość, na Most Porzuconych Żyć.
– Tu się udałem – kontynuowałem po
chwili milczenia. – Bardzo często tu przychodziłem. Bywały okresy, że codziennie.
– Niespokojnie tu – zauważyła
niebieskooka, zwracając uwagę na przejeżdżające samochody.
Siedemnastoletni Demek niebezpiecznie
wychylił się za barierkę. Razem z bezimienną zamarłem.
Wówczas na most wtargnęła Adelajda. Tego
już nie pamiętałem i tego, co działo się później, również. Babcia biegła
co sił w nogach. Wtedy naprzeciw niej pojawił się czarnoskóry mężczyzna,
ubrany na czarno. Na twarzy miał maskę, a w ręku trzymał świecę. Ruszyłem
w ich kierunku.
Znienacka babcia wkroczyła na ulicę, wprost
pod pędzący autobus. Raptownie przebiłem się na pierwszy plan, aerokinezą
unosząc Adelajdę ponad niebezpieczeństwo. Szybko opuściłem ją na chodnik.
Czarnoskóry mężczyzna spojrzał na mnie
spode łba, a ja odwróciłem wzrok na siebie, siebie młodszego. Wciąż
tkwiłem przy barierce. Z nagła obok tamtego mnie zjawił się kolejny już
mężczyzna. Również czarnoskóry. Było ich dwóch.
Lotem błyskawicy pobiegłem do młodszego
Demka, który odwrócił się twarzą w twarz do nieznajomego.
– Demek! Demek! – rozdarłem się, aby
tamten ja mnie usłyszał.
Niepostrzeżenie siedemnastoletni ja
wzniecił kulę ognia i pchnął nią w czarnoskórego mężczyznę. Ten
spłonął, a tamten ja wypadł z mostu do rzeki.
W mgnieniu oka dotarł do mnie krzyk
Adelajdy. Babcia złapała się za serce i z powrotem upadła na ulicę.
– Dopełniłeś przeszłości. –
Zareagowała biała dama, na nowo wciągając mnie w niewidzialny plan.
– Nie targnąłem się na własne życie!
– Ucieszyłem się lekko.
– Prawda! – potwierdziła. – Ale
użyłeś czarnej magii, kuli ognia.
– Dysponuję czarną magią?! – rzuciłem
z gniewem. – Ale przecież dziadek zablokował mi moce.
– Demetriuszowi, synowi Prue i Connora – zagrzmiała.
– Ale nie Dezyderiuszowi, synowi Nieve i Connora.
___
We fragmencie wykorzystano cytaty z utworu: Bajm, Modlitwa o złoty deszcz. W: Szklanka wody. EMI Music Poland, 2000.


